Młoda mama wracająca z zakupów, trzy pacjentki onkologiczne, które po zakończonej wizycie w szpitalu umówiły się na kawę, pielęgniarka z mężem, niosący siatki z warzywniaka. Zwykli ludzie. Zwykły poniedziałek. Ale 14 kwietnia, około godziny 14, na Alei Róż ich ścieżki przecięły się w zupełnie inny sposób, niż mogli się tego spodziewać.
W centrum Nowej Huty doszło wtedy do wypadku autobusu MPK. W jednej chwili – tej pomiędzy krokiem a spojrzeniem w bok – zrobiło się głośno, chaotycznie i niepokojąco. A oni – zamiast uciekać, nagrywać, patrzeć z daleka – natychmiast ruszyli na pomoc. Oddajmy im więc głos.
Paulina
Wyszłyśmy właśnie ze szpitala – jesteśmy pacjentkami onkologicznymi i tam się poznałyśmy. Tak, leczymy się w Rydygierze. Chciałyśmy po prostu napić się kawy, odetchnąć chwilę od tego całego leczenia, od chemii, od wszystkiego. Razem wybrałyśmy miejsce. Co ciekawe, najpierw miałyśmy usiąść tuż przy przystanku, ale w ostatniej chwili przeszłyśmy na drugą stronę – do parku. I stamtąd wszystko widziałyśmy. Dosłownie cały moment uderzenia. Najpierw samochód uderzył w autobus. Potem była latarnia. I drzewo. Wszystko działo się w sekundach – dźwięk dzwonka, krzyk, a potem… Ja złapałam za telefon, a reszta z nas po prostu pobiegła. Pobiegłyśmy w stronę autobusu. Bez zastanowienia.
Sylwia
Ja niedawno skończyłam kurs prawa jazdy na autobus, więc nie ukrywam – najbardziej zależało mi na tym, żeby otworzyć drzwi. Przypuszczałam, że niewiele osób wie, jak to zrobić. To wcale nie jest oczywista wiedza. Mam nadzieję, że po tym wszystkim to się zmieni. Widziałam, że na Facebooku i TikToku wielu kierowców autobusów wrzucało instrukcje, pokazując, gdzie dokładnie znajdują się awaryjne przełączniki do otwierania drzwi. Ale prawda jest taka, że nie wiadomo, czy one w ogóle zadziałały. Podejrzewam, że konstrukcja autobusu została naruszona przy uderzeniu – bo mimo wszystko, te drzwi naprawdę ciężko było otworzyć. Byłyśmy tam przez pierwsze dziesięć minut. I w tych pierwszych minutach trzeba było działać, nie zastanawiać się.
Martyna
Kiedy przyjechała Straż Pożarna, to już był ten moment, kiedy trzeba było się wycofać. Poproszono nas, żebyśmy oddały przestrzeń ratownikom – żeby mogli spokojnie zająć się rannymi w jednym miejscu i żeby nikt im nie przeszkadzał. Musiałyśmy też przestawić samochód – był zaparkowany niedaleko, a chwilę później mogłybyśmy po prostu utknąć. Strażacy poprosili, żeby zostali tylko ci, którzy brali bezpośredni udział w wypadku. Więc przekazałam jednemu z nich, że na trawie zostawiłyśmy cztery osoby – chodzące, przytomne, które udało się nam wyciągnąć z autobusu. Strażak tylko podziękował i wtedy odeszłyśmy. Najgorsze chyba jest to, co dzieje się potem – ten tłum gapiów. Nie wiadomo wtedy, kto naprawdę potrzebuje pomocy. Nie wiadomo, komu pomóc najpierw. A tam w pewnym momencie zrobiło się naprawdę tłoczno. Na początku widziałam tylko te osoby, które – tak jak my – próbowały pomóc, dobić się do środka, wyciągnąć pasażerów. Zbieraliśmy telefony, okulary – wszystko leżało na podłodze autobusu. Pamiętam, że podawałam komuś okulary, które znalazłam. Potem widziałam na Facebooku, że ludzie się odnajdywali – ktoś szukał telefonu, ktoś inny znalazł okulary. To była szybka akcja. Ale nerwy zeszły dopiero wieczorem. Stres przyszedł z opóźnieniem. Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji. I mam nadzieję, że już nigdy nie będę.








Pan Zdzisław Walentrzak wracał wtedy z żoną Elżbietą samochodem z zakupów. Było blisko – naprawdę niewiele brakowało, a staliby się częścią tego wypadku. Autobus, próbując uniknąć zderzenia, niemal otarł się o ich auto. Dziełem przypadku – albo może przeznaczenia – było to, że pani Elżbieta jest z zawodu pielęgniarką. Gdy tylko sytuacja się uspokoiła na tyle, by można było ruszyć z pomocą, nie wahała się ani chwili. Razem z mężem dołączyli do innych osób, które jako pierwsze ruszyły w stronę rozbitego autobusu.

Zdzisław Walentrzak
Jestem rodowitym mieszkańcem Nowej Huty – od malucha. A to skrzyżowanie, przy którym doszło do wypadku, my, mieszkańcy, nazywamy „skrzyżowaniem cudów”. Bo cuda tam się już różne działy – niestety nie zawsze dobre. Tego dnia jechaliśmy z żoną Elżbietą od strony Placu Centralnego. Autobus nadjeżdżał z naprzeciwka. Nagle przed nim przejechał taki mały dostawczak, coś jak Renault Kangoo – biały. Chciał się jeszcze „zmieścić” przed autobusem. Nie zdążył. Autobus uderzył go raz, potem drugi raz – jakby kierowniczo dostał dwa „strzały”. Obróciło go całkiem. A autobus odbił w prawo – chociaż nie jestem pewien, czy to kierowca skręcił, czy już siłą uderzenia go wyrzuciło. Potem był znak, potem latarnia… i w końcu drzewo. Zatrzymałem auto, włączyłem awaryjne. Żona – pielęgniarka, fachowa siła – od razu ruszyła na pomoc. Nie było się nad czym zastanawiać.

Elżbieta Walentrzak
Przez chwilę miałam wrażenie, że autobus się przewróci. Gdyby to był przegubowiec, mogło się skończyć tragicznie – bo nasze auto znajdowało się tuż przed nim. Kiedy kierowca skręcił… albo może został wyrzucony – nie wiem – wyglądało to naprawdę groźnie. Dobrze, że na przejściu akurat nikogo nie było. Gdyby ktoś tam szedł, to mogłoby dojść do prawdziwej tragedii. Zatrzymaliśmy się natychmiast. Pierwsze co, to wyskoczyliśmy z samochodu. Mąż jeszcze chwilę został, żeby go zabezpieczyć – a ja pobiegłam w stronę autobusu. Środkowe drzwi były otwarte, ale w przejściu leżała kobieta. Przejść się nie dało. Tylne drzwi były zablokowane. Pamiętam, że podszedł młody chłopak i kopnięciem je otworzył – zadziałał mechanizm awaryjny. Tuż za tymi drzwiami leżał mężczyzna z silnie krwawiącą raną z tyłu głowy. Był przytomny, ale skarżył się na ból nogi – wyraźnie złamana, nienaturalnie wygięta. W autobusie większość ludzi leżała na podłodze. Tylko jedna osoba siedziała. Obok mnie była kobieta cała zakrwawiona – musiała mocno uderzyć głową w metalowe uchwyty. Nie dało się przejść do przodu – wszędzie leżeli ranni. Jeden mężczyzna trzymał się za klatkę piersiową – mówił, że uderzył w mostek. Prawdopodobnie był w szoku. Inna kobieta była wciśnięta w pierwsze siedzenie zaraz przy wejściu. W autobusie było dziewiętnaście osób, razem z kierowcą. I całe szczęście – nie było dzieci. Na trawniku leżały już dwie osoby w lepszym stanie, które udało się wcześniej wyciągnąć. Ale te, które zostały w środku, były ciężko ranne – połamane nogi, ręce… Masakra, mówiąc szczerze. Trzeba jednak powiedzieć jedno: Nowa Huta zdała wtedy egzamin. Kierowcy zatrzymywali się, przynosili środki opatrunkowe, pomagali. Był tam też młody chłopak, który świetnie sobie radził.

Karolina Bednarczyk
Przechodziłam akurat obok. Samego momentu wypadku nie widziałam, ale usłyszałam uderzenia. Najpierw jedno – zaniepokoiło mnie. Potem kolejne trzy – i wtedy już wiedziałam, że coś się stało. Ruszyłam na miejsce. Zobaczyłam autobus wbity w drzewo. Ludzie już zaczęli pomagać wyprowadzać pasażerów ze środka. Ale szybko okazało się, że jest wielu rannych, krwawiących. Ktoś krzyknął, żeby szukać apteczek. Pobiegłam więc do samochodów – zatrzymanych, stojących w korku. Pytałam ludzi, czy mają coś w bagażniku. Kto mógł, ten dawał – rzucali apteczki z samochodów. Nie jestem ani pielęgniarką, ani ratowniczką. Po prostu kiedyś miałam obowiązkowy kurs pierwszej pomocy i od tamtej pory wiem jedno – nie zostawiam nikogo bez pomocy. Tak zostałam wychowana. Jestem z Nowej Huty. Wychowywałam się tu przez 12 lat. Potem się przeprowadziłam, ale wie pan – czym skorupka za młodu nasiąknie… moje dziecko jest tutaj ze mną, żeby widziało, że warto. Że mama z tatą nie przeszli obojętnie. A potem, jak zaczęły się tworzyć korki, ludzie zwalniali, gapili się – to zostałam jeszcze jako taki, powiedzmy, „kierownik ruchu”. Pomagałam przepychać samochody, żeby karetki i straż mogły się przebić. Bo w takich chwilach nie ma czasu na stanie z boku.












W Nowej Hucie wszyscy znają się choć trochę – przez rodzinę, przez szkołę, przez sąsiadów. I jak to w Hucie bywa, losy różnych ludzi potrafią się spleść w najmniej spodziewanym momencie. Okazało się, że mąż pani Karoliny – Krzysztof – to były uczeń radnej Magdaleny Mazurkiewicz.
To właśnie ona, wspólnie z prezydentem Krakowa Aleksandrem Miszalskim, wyróżniała później wszystkich, którzy 14 kwietnia ruszyli na pomoc. Tych, którzy nie czekali na komendę, tylko zadziałali – z serca, z odruchu, po ludzku.

Magdalena Mazurkiewicz – Radna Miasta Krakowa
Bardzo mi zależało na tym, aby każda osoba, która tego dnia bezinteresownie udzielała pomocy poszkodowanym, została odnaleziona i doceniona. To nie były służby ratunkowe ani ludzie w mundurach, tylko zwykli mieszkańcy – przechodnie, kierowcy, matki, ojcowie, młodzi i starsi – którzy nie przeszli obojętnie. Dla mnie, jako radnej, ale przede wszystkim jako mieszkanki Nowej Huty, to było ogromnie wzruszające. Tym bardziej, że wśród tych osób był Krzysztof – mój były uczeń. I przyznam, że to szczególnie chwyta za serce, kiedy widzi się, że wychowaliśmy pokolenie ludzi, którzy nie odwracają wzroku. Dobro wraca. I to, co wydarzyło się na Alei Róż 14 kwietnia, choć dramatyczne, pokazało, że w Nowej Hucie mamy siłę wspólnoty, której nie da się przecenić.

Prezydent Aleksander Miszalski
Waga tych czynów jest ogromna. W czasach, gdy tak często mówi się o obojętności, znieczulicy i braku reakcji, ci mieszkańcy pokazali, że nie musimy się na to godzić. Ich postawa zaprzecza wszystkim tym twierdzeniom – bez wahania ruszyli z pomocą, kierowani wyłącznie sercem i poczuciem odpowiedzialności za drugiego człowieka. Pozwolę sobie sparafrazować słowa nieśmiertelnej piosenki: ludzi dobrej woli jest więcej. I to właśnie oni tworzą siłę Krakowa.
I właśnie z takimi wnioskami chcemy was zostawić.
Nowa Huta tego dnia zdała egzamin z empatii, odwagi i człowieczeństwa. Bez kamer, bez rozgłosu, bez oczekiwania na pochwały – po prostu z odruchem serca.
Bo kiedy dzieje się coś złego, najważniejsze jest to, kto nie odwraca wzroku. A w Nowej Hucie nie odwracamy.